Koleżanka była pewnego dnia na Jasnej Górze, na mszy z udziałem par
młodych, które przybyły do Częstochowy z pielgrzymką, by wziąć ślub.
Ogólnie romantyzmu w tym zero, bo przez całą kaplicę ustawiona była kolejka
kilkudziesięciu biedaków i ich wybranek. Ksiądz podchodził do każdej pary z
osobna, z listą nazwisk itp., przeznaczał na jedną 5 minut i następna...
Przy jednym panu pogubił się widocznie w kolejności nazwisk i by się
upewnić, pyta zasłaniając mikrofon:
[K]siądz - Jak się Pan nazywa?
[P]an Młody (nachylając się do mikrofonu powtarza) - Jak się Pan nazywa.
[K] (ponownie zasłaniając mikrofon, nie zwracając uwagi na śmiechy w tle)
- Nie, nie! Proszę się skupić... Jak się PAN nazywa?
[P] - ('bidny' jeszcze bardziej zdenerwowany i skołowany) - PAN NAZYWA SIĘ
JEZUS!
Podobno ksiądz zrobił sobie przerwę...